Wycieczka po uwięzionym kraju

Wycieczka po uwięzionym kraju

W 2016 r. Izrael odwiedziło ponad 3 mln turystów i turystek, 50 tys. przyjechało z Polski. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę, że odwiedzając Izrael spędza wakacje w kraju apartheidu. Reżim segregacji etnicznej i brutalnej wojskowej kontroli jest tam bowiem bardzo skrzętnie schowany za fasadą „jedynej demokracji na Bliskim Wschodzie” i wizerunkiem turystycznego kurortu. Odwiedzając Izrael i Palestyńskie Terytoria Okupowane w maju tego roku mieliśmy okazję przekonać się o tym na własne oczy.

Wydawało się, że po lekturze dziesiątek artykułów i książek na ten temat, izraelskie realia nie zrobią na nas większego wrażenia – nic bardziej mylnego. Przez cały tydzień wielokrotnie powstrzymywaliśmy łzy przechodząc przez check-pointy, tłumacząc się patrolom wojskowym czy rozmawiając z przyjaciółmi po obu stronach Zielonej Linii. Jednocześnie cały czas łapaliśmy się na tym jak łatwo jest wziąć Izrael za „normalny”, demokratyczny kraj, niczym nie różniący się od Włoch, Hiszpanii czy Grecji.

Tel Awiw – „czy widzieliście muzeum faszyzmu?”

Jak większość osób przybywających do Izraela, lądujemy na lotnisku im. Ben Guriona w Tel Awiwie. To miasto jest modelowym przykładem tego, jak skutecznie Izrael buduje pozory demokratycznego państwa – nie widać tu wojska na ulicach, mało kto nosi broń, plaże są zatłoczone praktycznie non stop. Skąpe stroje kąpielowe i „wyrzeźbione” męskie ciała, bary i kluby, alkohol i imprezy do rana. Architektura i atmosfera przypominają trochę Barcelonę, a trochę Ateny. Zakupiony w Polsce przewodnik informuje nas, że miasto powstało „na piaszczystym ugorze” w 1909 r. na przedmieściach jednego z ważniejszych portów Morza Śródziemnego – arabskiej Jafy, która w 1950 r. została przez niego „wchłonięta” tworząc dziś prawie 4 milionową metropolię Gusz Dan. Standardowy spacer nad brzegiem morza z centrum Tel Awiwu na starówkę w Jafie pozwala jednak odkryć historię, o której przewodnik milczy – historię czystek etnicznych podczas Nakby (arab. katastrofa) w latach 1947-1949, kiedy to z terenów dzisiejszego Izraela wypędzono 750 tys. Palestyńczyków, a pozostałe po nich wsie i miasta wyburzono. Jeśli ograniczylibyśmy się do historii Tel Awiwu opisanej w przewodniku, to najprawdopodobniej nie mielibyśmy pojęcia, że mijając nadmorski park im. Sir Charles’a Clore’a przechodzimy po terenach na których kiedyś mieściło się 13-tysięczne miasteczko al-Manszijja, zdobyte w kwietniu 1948 r. przez nacjonalistyczne bojówki organizacji Irgun Cwai Leumi, a następnie w całości wysiedlone i zburzone. Tablica pamiątkowa informuje nas jedynie o tym, że pobliska Jafa „została wyzwolona w 1948 r.”. Próżno szukać jednak informacji o tym „w jaki sposób” i „od kogo” wyzwolono miasto, które jeszcze w kwietniu 1948 r. zamieszkiwało 50 tys. Palestyńczyków i Palestynek. Ani z przewodnika, ani z tablic pamiątkowych nie dowiemy się więc, że Jafa była przez pięć dni ostrzeliwana z moździerzy na skutek czego uciekło z niej 46 tys. osób. Nie przeczytamy też o tym, że te pozostałe 4 tys. przeniesiono następnie do getta w dzielnicy Adżami i do 1966 r. objęto stanem wojennym.

Powiedzcie wszystkim, że nie jesteśmy terrorystami

Historię zniszczenia al-Manszijji i „dearabizacji” Jaffy poznajemy dzięki aplikacji iNakba przygotowanej przez organizację Zochrot (hebr. pamięć), działającej na rzecz przywrócenia pamięci o czystkach etnicznych w latach 1948-1949. Ich historia jest skrzętnie rugowana tak z oficjalnej izraelskiej historiografii, jak i przestrzeni publicznej oraz informacji dla turystów. Polityka historyczna nasuwa nam skojarzenia z sytuacją w Polsce, co potwierdza wieczorna rozmowa z aktywistami i aktywistkami sieci „Bojkot od Wewnątrz” (izraelskiej organizacji wspierającej bojkot państwa): „Byliście w Jafie? Widzieliście muzeum faszyzmu?”, żartują.

Chodzi o Muzeum Niepodległości Etzel (skrótowa nazwa Irgun Cwai Leumi). Pomimo udziału w czystkach etnicznych i licznych zamachów terrorystycznych, Irgun otoczony jest tu nabożną czcią i opisywany jako organizacja, która „wyzwalała” i „broniła” Izrael przed arabską „agresją”. Tę wersję historii usłyszymy jeszcze wiele razy podczas naszego pobytu.

15 maja, dla Palestyńczyków jest dniem pamięci o Nakbie. Chcemy więc przekonać się, w jaki sposób pamięć tę celebruje się na tych obszarach Zachodniego Brzegu, które w teorii znajdują się „pod palestyńską kontrolą”. Jesteśmy podekscytowani, ale też pełni obaw. Nasze głowy pełne są tendencyjnych skojarzeń z mediów:  – czy zatrzymają nas na check-poincie odcinającym Ramallah od Jerozolimy Wschodniej? Czy trafimy na tłum w kominiarkach i kałasznikowami? Czy to bezpieczne tak spacerować we dwójkę po mieście kontrolowanym przez „terrorystów”? Czy to rozsądne aby kobieta jechała tam w koszulce z krótkim rękawem? Stosunkowo szybko udaje nam się dotrzeć z Jerozolimy Wschodniej do Ramallah i odnaleźć punkt startowy demonstracji. Plac Jasera Arafata w centrum tymczasowej stolicy władz palestyńskich jest tłoczny, głośny, obwieszony flagami palestyńskimi i transparentami przypominającymi o czystce etnicznej. Obok podium dla mówców rozstawiono duży namiot, w którym kilkadziesiąt starszych kobiet i mężczyzn prowadzi głodówkę solidaryzując się ze strajkiem ponad 1500 palestyńskich więźniów politycznych przetrzymywanych w izraelskich zakładach karnych.

Rozglądamy się za kawą i po chwili dostajemy ją za darmo od ulicznego handlarza, który łamanym angielskim tłumaczy, że jesteśmy jego gośćmi i nie przyjmie od nas pieniędzy. 40-letni mężczyzna czekający obok nas na rozpoczęcie demonstracji zaczepia nas. „Skąd jesteście? – z Polski – z Polski? Witamy! Wiecie co to za demonstracja? To upamiętnienie wygnania nas z naszych domów. Powiedzcie wszystkim, że nie jesteśmy terrorystami, że chcemy żyć w pokoju.” Dalszą rozmowę przerywa start demonstracji – zamykają się wszystkie sklepy, a tysiące ludzi dołączają do marszu głównymi ulicami miasta. Wbrew wtłoczonym nam przez media stereotypom, na demonstracji nie wyczuwa się agresji, nie słychać też wezwań do „zepchnięcia Żydów do morza”, a nad tłumem nie powiewają żółte flagi Hamasu. Słyszymy żądanie zadośćuczynienia za krzywdy, uznania prawa uchodźców do powrotu i liczne wyrazy solidarności ze strajkującymi więźniami. Wszędzie klucze – symbole domów opuszczonych podczas Nakby oraz wizerunki Marwana Barghoutiego – lidera strajku więźniów. Maszerujemy w demonstracji w rytm muzyki granej przez kilka drużyn harcerskich.

Kiedy wracamy do Jerozolimy mamy okazję zobaczyć z bliska izraelski system kontroli nad Zachodnim Brzegiem. Check-point Kalandija od strony palestyńskiej nie wygląda tak niewinnie jak rano, kiedy przejechaliśmy go bez przystanku w autobusie – nikt nie sprawdza samochodów wyjeżdżających z Jerozolimy. Ważne, że bez odpowiednich dokumentów, nigdy do niej nie wrócisz.

Palestyński mini-bus wysadza nas na placu pod murem. Otoczeni sznurem aut i zasieków, w cieniu wież strażniczych, zdezorientowani pytamy się przechodzących ludzi: „Check-point? Document control?” . Nie wierzymy, w to co pokazują – mamy przejść po tym morzu śmieci, między betonowymi barierami i zaparkowanymi starymi samochodami, brodząc w gazetach i plastikowych butelkach do blaszanej hali otoczonej kilkumetrowym betonowym murem i drutem kolczastym? Do „wiecznej i niepodzielnej stolicy Izraela” wchodzimy w taki sam sposób, jak codziennie robią to w tym miejscu tysiące Palestyńczyków: na piechotę, przez parking zalany śmieciami,  pod okiem kamer i broni, wzdłuż metalowych barier, znanych w nam z filmów dokumentalnych o rzeźniach zwierząt hodowlanych. Wejście do blaszanego hangaru odbywa się  przez kolejne obrotowe bramki, wysokie na dwa metry, których przejście szczęknięciem metalu za plecami sygnalizuje, że nie możemy się cofnąć, że tu jesteśmy zdani na łaskę wojska. Jest gorąco i ciemno. Przechodzimy przez wykrywacz metali obserwowany zza kuloodpornej szyby przez dwóch żołnierzy uzbrojonych w M16. Nasze paszporty przyklejamy do szyby, żołnierka spisuje nasze numery i szybko wydostajemy się na wolność przez kolejną obrotową zaporę. My możemy przekraczać dowolny check-point, w odróżnieniu od Palestynek i Palestyńczyków z Zachodniego Brzegu, którzy mogą wejść do Jerozolimy tylko przez posterunek wskazany w pozwoleniu na pracę.

Po wyjściu nadal czujemy się bezsilni, wiemy, że wojsko ma tu nad wszystkim totalną kontrolę. Ta dominacja wyraża się nie tylko kamerami i bronią maszynową, ale i przez symbole: nad murem i na wieżyczkach powiewają izraelskie flagi, a na kuloodpornej szybie zza której sprawdzane są dokumenty jakiś żołnierz napisał markerem: „Israel forever!”. Pierwszym, co widzimy po wyjściu z hangaru, są uzbrojone po zęby piesze patrole wojskowe kontrolujące plac z którego odjeżdżają autobusy. Żołnierze natychmiast zauważają, że próbujemy fotografować check-point i krzyczą: „No photo! No photo!”. Mijający nas palestyński nastolatek rzuca do nas „Fuck Israel!” i szybko wchodzi do hangaru aby poddać się kontroli. Staramy się jak najszybciej wsiąść do autobusu i wrócić do centrum Jerozolimy – zdecydowanie wystarczy nam „wrażeń” jak na pierwszą wizytę na Terytoriach Okupowanych…

Wieczorem spotykamy się z Oferem – Izraelczykiem żydowskiego pochodzenia, aktywistą inicjatywy „Bojkot od wewnątrz” . „Jak twoja rodzina reaguje na to, że nawołujesz do bojkotu Izraela? – Raczej nie mają z tym problemów, bo nie utożsamiają się z syjonizmem. To zawsze był margines w ramach społeczności żydowskiej na świecie. – Czy nie boisz się, że tak głośno rozmawiamy o apartheidzie w restauracji? – Nie, myślę, że warto, aby jak najwięcej osób tu siedzących nas usłyszało.”

Hebron, albo wszystkiemu winni „złośliwi muzułmanie”

O ile Kalandija wzbudza niepokój, to po wizycie w Hebronie – największym palestyńskim mieście Zachodniego Brzegu, jesteśmy zrozpaczeni. Do miasta docieramy tak jak Palestyńczycy – kilkoma etapami. Najpierw autobusem z Jerozolimy Wschodniej do Betlejem, potem – nie mogąc zlokalizować kolejnego autobusu, taksówką.

„Widzicie to? – Taksówkarz pokazuje na wzgórza pomiędzy którymi biegnie droga – To piękny kraj, ale wiecie, co jest problemem? To – wskazuje na zielone osiedle nad którym powiewa izraelska flaga – osiedla, ten rak, który pochłania coraz więcej ziemi. Nigdy nie mają dość.” Chociaż poruszamy się po terytoriach, na których w teorii miało powstać niepodległe państwo palestyńskie, po obu stronach drogi widzimy tylko izraelskie osiedla, do których zjazdy ochraniają patrole wojska. Nasza palestyńska taksówka może poruszać się tylko po drodze łączącej Betlejem z Hebronem i nie może zjechać w żadną z bocznych dróg.

Oprowadzanie po Hebronie organizują nam przyjaciele z palestyńskiej organizacji Młodzież Przeciwko Osiedlom (Youth Against Settlemment). Hebron to chyba najbardziej zmilitaryzowany obszar na terenach okupowanych – 2,5 tys. żołnierzy ochrania 600 osadników, którzy uprzykrzają na wszelkie możliwe sposoby życie większości mieszkańców. Od 1997 r. miasto podzielone jest na dwie strefy – H1 zamieszkałą przez 120 tys. Palestyńczyków i Palestynek i w teorii kontrolowaną przez palestyńskie władze oraz H2 – pod wojskową kontrolą Izraela, w której mieszka 30 tys. Palestyńczyków i Palestynek oraz 600 osadników. Dla „bezpieczeństwa” tych  ostatnich w Hebronie funkcjonuje 11 stałych check-pointów, ściśle kontrolujących wejście na obszar, na który nikt ze strefy H1 nie ma wstępu. Strefa H2 ostrym klinem wbija się w samo centrum miasta obejmując ulicę Shuhady, kiedyś główną ulicę handlową miasta, obecnie całkowicie wyludnioną z pozamykanymi na głucho palestyńskimi sklepami. „Z powodów bezpieczeństwa” po ulicy poruszać się mogą tylko osadnicy oraz turyści – mieszkający przy niej Palestyńczycy i Palestynki do swoich mieszkań muszą dostawać się przez dachy lub piwnice. Strefy H1 i H2 odgrodzone są kratami i zasiekami z drutu kolczastego, a wzdłuż granicy pomiędzy strefami rozmieszczono wieżyczki strażnicze. Postawione na nich izraelskie flagi przypominają o podziale sił. Zarówno nasz przewodnik, jak i spotkani na targu kupcy, twierdzą zgodnie: to zabija miejski handel i sprawia, że Hebron przypomina „miasto duchów”. „Bezpieczeństwo” jest pretekstem – pod ochroną wojska osadnicy na wszelkie sposoby próbują systematycznie pozbyć się Palestyńczyków, którzy jeszcze zostali w strefie H2 i uprzykrzyć życie sprzedawcom z targu przylegającego do ul. Shuhady. Palestyńskie dzieci odprowadzane są do szkoły przez międzynarodowych obserwatorów, bo osadnicy rzucają w nie kamieniami. Nad główną ulicą targową po palestyńskiej stronie rozpościera się druciana siatka, w wielu miejscach uginająca się  pod zwałami śmieci. To osadnicy wyrzucają na „arabską” stronę butelki, szmaty, a czasem i nieczystości. Według relacji kupców, ich towary regularnie są oblewane śmierdzącą cieczą lub wrzątkiem, a także obrzucane jajkami. Wreszcie – ci Palestyńczycy i te Palestynki, którzy mieszkają w strefie H2 codziennie podlegają szykanom mającym zmusić je do wyprowadzki: obrzucanie kamieniami, wrzucanie śmieci do domów, wyzwiska, podpalenia, a w skrajnych przypadkach także przemoc fizyczna służą eliminacji niechcianych tu mieszkańców. Walka toczy się o każdy dom i o każde mieszkanie, które osadnicy chcą jedno po drugim przejąć. „A co na to wszystko wojsko? – Przecież to wszystko się dzieje na ich oczach! Myślisz, że tego nie widzą?” Jeden z kupców wskazuje przez zaśmieconą siatkę nad naszymi głowami na wieżyczkę obserwacyjną umieszczoną nad targowiskiem, nad którą powiewa izraelska flaga.

Wizytę w Hebronie kończymy odwiedzając grotę patriarchów – to tutaj w 1994 r. osadnik Baruch Goldstein związany ze skrajnie prawicową partią Kach dokonał masakry zabijając 29 muzułmanów i raniąc kolejnych 125 osób, w odpowiedzi na co rząd Icchaka Rabina po raz pierwszy zamknął ruch na ul. Shuhady dla Palestyńczyków. Kach, domagający się deportacji wszystkich Arabów z Izraela i Zachodniego Brzegu, został wkrótce po masakrze zdelegalizowany, ale patrząc na Hebron można odnieść wrażenie, że program partii jest systematycznie realizowany przez kolejne izraelskie rządy rękami armii i osadników. Odwiedzając grotę przysłuchujemy się opowieściom przewodników oprowadzających wycieczki z USA: „Muzułmanie oskarżają nas, że nie dajemy im żyć, tymczasem to oni są złośliwi (vicious) – rok temu ukradli stąd złotą mezuzę. Musieliśmy zastąpić ją kamienną”. Starsze małżeństwo kiwa ze zrozumieniem głowami.

Ramallah po raz drugi

Piąty dzień  pobytu. Mamy dość i najchętniej natychmiast pojechalibyśmy na lotnisko, ale zmuszamy się do ponownej wycieczki do Ramallah na spotkanie z działaczami i działaczkami Democracy and Workers’ Rights Center (DWRC) oraz koordynatorem kampanii „Bojkot – Wycofanie Inwestycji – Sankcje”. Marjam z DWRC esemesuje do nas nerwowo od rana, boi się czy zdążymy na czas – wojsko zamknęło rano Kalandiję bez żadnego specjalnego powodu. Nie zdążyliśmy. Do biura DWRC docieramy godzinę później niż byliśmy umówieni, bo całe Ramallah stoi w gigantycznym korku. Po drodze z okna autobusu przyglądamy się, jak palestyńska karetka zatrzymuje się na Kalandiji, a pacjenci wychodzą z niej by stanąć w kolejce, poddać się kontroli i pieszo dojść do karetki po izraelskiej stronie.

Pracownice DWRC opowiadają nam o warunkach pracy Palestynek i Palestyńczyków w Izraelu i w osiedlach, mówią o dyskryminacji, oszustwach, o nieudokumentowanych wypadkach przy pracy, o pracy dzieci w rolnictwie, o porodach i śmierci noworodków na checkpointach. Rozmawiamy o grabieży surowców, zakazie wydobycia minerałów, zakazie budowy elektrowni, wwozu maszyn przemysłowych i innych formach powolnego zabijania gospodarki Palestyńskich Terytoriów Okupowanych i uzależniania jej od Izraela. Rozmawiamy też o organizowaniu się pracownic i pracowników, o związkach zawodowych w firmach i instytucjach palestyńskich i izraelskich, o codziennym oporze i wreszcie o trwającym wówczas 31 dni strajku głodowym palestyńskich więźniów w izraelskich więzieniach. Rozmowa schodzi na najbardziej trudny temat – powszechności śmierci. Jesteśmy tu piąty dzień, w tym czasie od
izraelskich kul zginęły 3 osoby – 22-latek podczas demonstracji z okazji dnia Nakby, 23-latek rzucający kamieniami w przejeżdżające samochody osadników oraz 23-letni rybak z Gazy w trakcie połowu na swojej łódce. Tylko podczas demonstracji z okazji dnia Nakby rannych zostało 255 osób, w tym 26 dzieci.

Przygnębieni jedziemy na spotkanie z Mahmudem Nawajaa, koordynatorem kampani BDS.  Mahmud  – wita nas promiennym uśmiechem w siedzibie  Palestyńskiej Sieci Organizacji Pozarządowych. Zauważa jak wyglądamy, ale stara się być uprzejmy:

– Wyglądacie na zmęczonych. Chcecie kawy?

– Nie, dzięki. To wszystko jest trochę przytłaczające…

– To absolutnie normalne. Każdy kto tu przyjeżdża jest na początku w szoku. Musicie na chwilę się od tego oderwać, idźcie na stare miasto w Jerozolimie, albo przejdźcie się rankiem na targ we wschodniej części miasta i kupcie trochę przypraw – to wam pozwoli pomyśleć o czymś innym. My tutaj jesteśmy natomiast pełni nadziei.

– Nadziei?

– Tak, w związku ze strajkiem więźniów. To coś, co jednoczy wszystkie siły polityczne w Palestynie i daje wszystkim nadzieję. Izraelczycy chcą złamać solidarność strajkujących, ale ci do tej pory się nie dali.

Rozmowa wraca do tematu codziennego życia w realiach apartheidu. Mahmud rozkłada przed nami mapy Zachodniego Brzegu – widać na nich wyraźnie, jak bloki nielegalnych osiedli izraelskich okrążają palestyńskie miasta, jednocześnie odgradzając je od siebie murem, drogami „tylko dla osadników” i stałymi posterunkami wojska. Zachodni brzeg na mapie wygląda jak archipelag, ale jest obecnie pocięty na trzy główne części: Hebron i Betlejem na południu są połączone z Ramallah tylko przez kręte drogi okrążające mur wokół Jerozolimy, do której Palestyńczycy z Zachodniego Brzegu nie mają wstępu, jeśli nie otrzymali pozwolenia na pracę. Ruch na tych drogach można zablokować przez jeden check-point, strategicznie ulokowany między Jerozolimą a osiedlem Ma’ale Adummim. Z kolei centralnie położone Ramallah może być w każdej chwili odcięte od usytuowanych na północy Nablusu i Dżeninu przez posterunki usytuowane na wysokości osiedla Ariel. Razem z Mahmudem oglądamy mapy i nie potrafimy wyobrazić sobie, w jaki sposób miałoby nastąpić rozwiązanie konfliktu oparte na dwóch państwach. Na państwo palestyńskie nie ma zwyczajnie miejsca, chyba że byłoby ono archipelagiem odseparowanych od siebie miast i wiosek otoczonych osiedlami, do których Palestyńczycy i Palestynki nie mają wstępu. Problem polega na tym, że między tymi „wyspami” nie mogą jeździć.

„Okupacja jest wszędzie”

Zmęczeni podróżami i tym co zobaczyliśmy za murem, za radą Mahmuda postanawiamy spędzić dzień w Jerozolimie wschodniej. Chcąc oszczędzić siły przejeżdżamy dwa przystanki tramwajem. W zatłoczonym pojeździe towarzyszy nam młody mężczyzna w cywilnym stroju z karabinem maszynowym na kolanach. Obecność tak dużej broni kilkanaście centymetrów od nas paraliżuje. Jak tłumaczy nam później izraelski przyjaciel, prawdopodobnie był to żołnierz. Po skończonej służbie wracają oni do domów z bronią – tak jest wygodniej i, według oficjalnej propagandy, znacznie bezpieczniej.

Korzystanie z rad Mahmuda na starym mieście pełnym straganów, przypraw, tkanin i pamiątek dla wyznawczyń i wyznawców trzech religii utrudnia nam ciągły widok wojska i barierek. Mundury, broń i przenośne ogrodzenia przypominają, kto ma tu władzę, a kto jest poddanym.

Popołudnie spędzamy w towarzystwie Jeffa Halpera z Izraelskiego Komitetu Przeciwko Wyburzeniom (Israeli Committee Against House Demolitions, ICAHD) w Educational Bookshop we Wschodniej Jerozolimie. W tej  księgarni połączonej z kawiarnią można kupić książki na temat PTO i okupacji, a więc różne raporty, analizy, albumy, pocztówki, mapy, a także książki dla dzieci. Z Jeffem rozmawiamy o międzynarodowych powiązaniach Izraela i eksporcie wiedzy i technologii, rozwijanych tu na miejscu. O współpracy z Frontexem i polską policją, o technologiach identyfikacji twarzy i radarach współtworzonych przez izraelskie wojsko i Hewlett Packard, o tym jak kolonialny eksperyment Izraela transferowany jest do Europy i współfinansowany przez Unię Europejską w projektach badawczych. Rozmawiamy o kampanii bojkot-wycofanie inwestycji-sankcje; o tym, jak łatwo jest zrezygnować z izraelskiej hałwy i o trudnościach organizowania bojkotu instytucjonalnego, patrzenia rządom na ręce, przyglądania się transferom pieniędzy i rozwiązań w zakresie bezpieczeństwa.

Wieczór spędzamy w Wac-Maan – centrum wsparcia pracownic i pracowników, izraelskiej organizacji edukacyjnej w zakresie praw pracowniczych. Naczelną zasadą działania Wac-Maan jest organizowanie ludzi bez względu na narodowość, wyznanie, płeć czy kolor skóry. Jak tłumaczą nam pracownicy organizacji, dotyczy to wszystkich: „Jeśli nie podoba ci się, że jesteś w związku zawodowym z Palestyńczykiem, to nie jest miejsce dla ciebie. Jeśli masz problem z tym, że reprezentantką związku jest kobieta, to nie jest miejsce dla ciebie.” Dwóch izraelskich aktywistów opowiada nam o życiu we Wschodniej Jerozolimie, gdzie trzy czwarte społeczności żyje poniżej granicy ubóstwa, działa tylko 5 żłobków w porównaniu z 25 w Jerozolimie Zachodniej, a z każdym rokiem istnienia Muru i ograniczeń dla budowy domów przez Palestynek i Palestyńczyków – życie staje się coraz bardziej nieznośne, zaś decyzja o opuszczeniu miasta, coraz bardziej prawdopodobna.

Do hostelu wracamy pieszo mijając zaniedbane uliczki Jerozolimy Wschodniej. W jednym z nielicznych czynnych sklepów, w kiedyś centralnym punkcie palestyńskiego miasta kupujemy piwo. Arabski sprzedawca doradza, gdzie znajdziemy najlepszy trawnik w okolicy, żeby je wypić. Rekomenduje skrawek zieleni przy torach tramwajowych. To ta sama linia, którą tu przyjechaliśmy. Mija nas pojazd, na którym zamiast reklam Coca-Coli i Netflixa, naklejona jest wielka izraelska flaga.

Tutaj to Palestyńczycy są untermenschen

Dzień wylotu. Po długich wahaniach decydujemy się jechać na tradycyjną piątkową demonstrację w Ni’lin – wiosce, która od 8 lat walczy o odzyskanie terenów uprawnych zagarniętych na potrzeby rozbudowy izraelskiego osiedla. Z Jerozolimy do Ni’ilin podwozi nas kolega, pokazując przy okazji drogę nr 443, która częściowo spełnia funkcje bariery dla Palestyńczyków i Palestynek – większość dróg dojazdowych z okolicznych wiosek zostało  zablokowane przez wojsko izraelskie po wybuchu drugiej Intifady i do dziś od autostrady odgradzają je betonowe bariery uniemożliwiające wjazd.

Po dotarciu do Ni’lin dołączamy do kilkudziesięcioosobowej demonstracji, która próbuje podejść pod mur otaczający nielegalne izraelskie osiedle. Atmosfera jest bardzo nerwowa: nad głowami słychać bzyczenie drona, przed nami widać patrole wojskowe, podobno ktoś też widział żołnierzy próbujących okrążyć demonstrację z pobliskiego sadu. Zamaskowani nastoletni chłopcy z Ni’lin ciskają więc w stronę sadu kamienie. Rolnik z Ni’lin krzyczy do żołnierzy po arabsku: Gdyby podczas II wojny światowej żołnierze odmówili wykonywania rozkazów, nie zginęłoby 6 milionów Żydów!” Wtóruje mu izraelski aktywista z organizacji Tarabut (arab. połączenie) pytając po hebrajsku dlaczego armia ochrania osiedle, w którym nigdy nie zamieszka żaden z żołnierzy próbujących teraz zablokować demonstrację. Tłumacząc nam przemówienia, koledzy z Izraela odruchowo starają się zejść z linii strzału i znaleźć jakąś osłonę na wypadek gdyby wojsko otworzyło do nas ogień. Dziś nie ma szans żeby dostać się pod mur – jest nas zbyt mało, a wojsko zbyt szczelnie obstawiło wszelkie drogi prowadzące do osiedla.

W drodze powrotnej nasz izraelski kolega z Tel Awiwu wyjaśnia nam: „Malcolm X kiedyś powiedział, że pierwszym słowem jakiego Czarny uczy się w Stanach jest czarnuch. Podobnie jest z Palestyńczykami pracującymi w Izraelu. Pierwsze czego się uczą po hebrajsku to pogardliwe określenia na Arabów i świadomość tego, że są na celowniku policji, która kontroluje ich na okrągło, sprawdza czy mają dokumenty i pozwolenia. Tutaj to Palestyńczycy są untermenschen (podludźmi) i czują to na każdym kroku.” Mijamy check-point, na którym nie musimy pokazywać paszportów, wystarczy izraelska rejestracja i „test języka”. Kolega rzuca kilka słów po hebrajsku, a to upewnia żołnierzy, że nie mówi z arabskim akcentem

„Czy wszyscy osadnicy to religijni fanatycy? – Nie, przynajmniej na początku. To  najczęściej osoby, które nie stać na mieszkanie w Izraelu. Osiedla są dotowane przez rząd i mieszkanie w nich jest dość tanie. Natomiast wielu z nich radykalizuje się po przeprowadzce ze względu na to, że mają poczucie życia w oblężonych twierdzach.”

Wracamy do Tel Awiwu przygotować się do drogi powrotnej do Polski. Mamy jeszcze trochę czasu na rozmowę z izraelską aktywistką nieistniejącej już organizacji Anarchiści przeciwko Murowi (Anarchist Against the Wall). Opowiada nam o tym jak trudnym doświadczeniem jest aktywizm w Izraelu: o tym jak widok żołnierza lub policjanta wywołuje paniczny strach bo mundur i broń kojarzą się z realnym zagrożeniem dla zdrowia i życia, o bezsenności i skurczach mięśni, które dręczyły ją po aresztowaniach podczas demonstracji, o aktywistach i aktywistkach, które sprzeciw wobec apartheidu przypłacili swoim zdrowiem, lub – w przypadku Palestyńczyków – życiem. Ostatni dzień pobytu przytłacza nas do tego stopnia, że z prawdziwą ulgą wchodzimy do samolotu.

Bez zakończenia

Tydzień po powrocie czytamy, że głodówka palestyńskich więźniów została zakończona. Izrael zgodził się zwiększyć miesięczny limit spotkań z rodzinami. Kolejne osoby wycofują się także z udziału w festiwalu filmów o tematyce LGBT+ w Tel Awiwie, motywując swoje decyzje poparciem dla idei bojkotu Izraela. W telefonie i na facebooku odbieramy kolejne wiadomości z pytaniami o to jak można rozwijać kampanię bojkotu tego państwa w Polsce. Rozsyłamy do wszystkich przyjaciół w Europie apel o wsparcie finansowe inicjatyw naszych rozmówców.  Chcemy tam wrócić, chcemy coś robić. Kilka dni po naszym przyjeździe Ofer pisze na Facebooku o zamordowaniu przez izraelską armię 16-letniej Palestynki. Piszemy ten tekst, zamiast dawać lajka.

Jakub Grzegorczyk, Katarzyna Rakowska

Tekst ukazał się w “Le Monde Diplomatique – edycja polska”