Cztery godziny w Szatili

Cztery godziny w Szatili

„W Szatili, w Sabrze pewni nieżydzi zmasakrowali pewnych nieżydów; co to nas obchodzi?”
Menahem Begin (w Knesecie)

Nikt ani nic, żadna technika narracji nie wyrazi tego, czym było owe sześć miesięcy, a przede wszystkim pierwsze tygodnie, które fedaini1 spędzili w górach koło Dżerasz i Adżlun w Jordanii2. Inni zdali sprawę z wydarzeń i sporządzili chronologię oraz bilanse osiągnięć i błędów Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP). Można opisać atmosferę i koloryt nieba, ziemi i drzew, lecz nigdy nie uda się przekazać uczucia lekkiego upojenia, przechadzki nad podmuchem kurzu, błysku oczu, przejrzystości stosunków nie tylko między samymi fedainami, ale również między nimi a dowódcami. Pod drzewami wszystko i wszyscy drżeli, śmiali się oczarowani tym tak nowym dla wszystkich życiem i w tych drżeniach było coś dziwnie nieruchomego, przyczajonego, powściągliwego, chronionego jak wtedy, gdy ktoś modli się nic nie mówiąc. Wszystko należało do wszystkich. W samym sobie każdy był sam. A może i nie. W sumie – uśmiechnięci i spłoszeni. Region Jordanii, do którego wycofali się mocą pewnego wyboru politycznego, rozciągał się od granicy syryjskiej w głąb do As-Salt, a jego granicę wytyczały Jordan i autostrada z Dżerasz do Irbidu. Około sześćdziesięciu kilometrów wzdłuż i dwudziestu wszerz w bardzo górskim terenie pokrytym dębami zimozielonymi, wioskami jordańskimi i bardzo lichymi uprawami. Pod drzewami i pod zamaskowanymi namiotami rozłożyły się jednostki fedainów uzbrojonych w broń lekką i półciężką. Gdy już rozmieszczono artylerię, która przede wszystkim miała służyć odparciu ewentualnych operacji armii jordańskiej, młodzi żołnierze zajmowali się konserwacją broni, rozkładali ją i czyścili, smarowali i czym prędzej ponownie składali. Niektórym udawało się rozłożyć i złożyć broń z zawiązanymi oczami – było to ćwiczenie przygotowujące ich do takich czynności w nocy. Między każdym żołnierzem a jego bronią zrodził się stosunek miłosny i magiczny. Ponieważ fedaini dopiero co przestali być wyrostkami, karabin jako broń był oznaką triumfującej męskości i dawał pewność bycia. Znikała agresywność – uśmiech szczerzył zęby.
Przez pozostały czas fedaini popijali herbatę, krytykowali dowódców oraz palestyńskich i innych bogaczy, miotali wyzwiska pod adresem Izraela, ale przede wszystkim rozmawiali o rewolucji – tej, którą robili, i tej, którą dopiero mieli zrobić.

Mnie słowo „Palestyńczycy” – bez względu na to, czy figuruje ono w tytule, czy w artykule, czy na ulotce – przywodzi natychmiast na myśl fedainów w konkretnym miejscu – w Jordanii – i w czasie, który łatwo zadatować: październik, listopad, grudzień 1970, styczeń, luty, marzec, kwiecień 1971 r. To wówczas i tam właśnie poznałem rewolucję palestyńską. Niezwykła widoczność tego, co się działo, siła owego szczęścia, jakie daje poczucie, że się jest, zwie się również pięknem.

Minęło dziesięć lat i nic nie wiedziałem o fedainach – poza tym, że są w Libanie. Prasa europejska pisała o Palestyńczykach z dezynwolturą – nawet pogardą. I nagle – Bejrut Zachodni3.

* * *
Dwuwymiarowe zdjęcie, również ekran telewizora; ani jednego, ani drugiego nie można objąć wzrokiem. Wszystkie – skulone lub wyciągnięte od ściany do ściany, oparte o jedną stopami, a o drugą głową, czarne i obrzękłe – zwłoki, nad którymi musiałem skakać, były palestyńskie i libańskie. Dla mnie, podobnie jak dla resztek ludności, które pozostały przy życiu, krążenie po Szatili i Sabrze przypominało zabawę polegającą na skakaniu przez kogoś. Czasami martwe dziecko może zablokować ulicę – są tak wąskie, tak ciasne, a trupów mnóstwo. Dla starców ich zapach jest niewątpliwie znajomy; mnie nie dokuczał. Co innego muchy. Przeszkadzałem im podnosząc chustkę lub arabską gazetę przykrywającą głowę. Rozgniewane moim gestem, chmarą obsiadały wierzch dłoni i próbowały się nim pożywić. Pierwsze zwłoki, jakie ujrzałem, należały do pięćdziesięcio- lub sześćdziesięcioletniego mężczyzny. Miałby na głowie wieniec siwych włosów, gdyby nie otwarta (chyba siekierą) czaszka. Sczerniała część mózgu leżała na ziemi, obok głowy. Całe ciało spoczywało w kałuży czarnej i zakrzepłej krwi. Pasek od spodni był rozpięty, podtrzymywał je tylko jeden guzik. Stopy i nogi trupa były gołe, czarne, fioletowe i malwowe – może zaskoczono go w nocy lub o świcie? Może uciekał? Leżał w uliczce, na prawo zaraz za znajdującym się naprzeciwko ambasady Kuwejtu wejściem do obozu Szatila. Jeśli – jak twierdzą Izraelczycy – ich żołnierze i oficerowie nic nie słyszeli, niczego nie podejrzewali, choć od środy po południu zajmowali ten budynek, czyżby znaczyło to, że masakra w Szatili przebiegła pośród szeptów lub zgoła w całkowitej ciszy?

Nie sposób uchwycić na zdjęciu much ani białego i gęstego zapachu śmierci. Nic nie mówi ono również o skokach, które trzeba wykonywać, gdy przechodzi się od jednych zwłok do drugich.
Gdy przyglądamy się uważnie trupowi, dzieje się coś dziwnego: nieobecność życia w ciele równa się całkowitej nieobecności ciała, a raczej jego nieustającemu oddalaniu się. Nawet gdy się do niego podchodzi, wydaje się, że nigdy się go nie dotknie. Tak jest, gdy się go kontempluje. Lecz gdy uczyni się pod jego adresem jakiś gest, gdy człowiek pochyli się nad nim, poruszy jego ramieniem, palcem – ni stąd, ni zowąd staje się bardzo obecne i niemal przyjazne.
Miłość i śmierć. Te dwa terminy bardzo szybko się kojarzą, gdy pisze się o jednym z nich. Trzeba mi było pójść do Szatili, aby dostrzec nieprzyzwoitość miłości i nieprzyzwoitość śmierci. W obu przypadkach ciała nie mają nic do ukrycia – pozy, konwulsje, gesty, znaki, nawet milczenia należą do jednego i do drugiego świata. Ciało trzydziesto- czy trzydziestopięcioletniego mężczyzny leżało na brzuchu. Tak, jakby całe to ciało było tylko pęcherzem o ludzkim kształcie – do tego stopnia opuchło ono na słońcu i pod wpływem chemicznych procesów rozkładu, że rozdęło nawet spodnie, które groziły pęknięciem na pośladkach i udach. Jedyna część jego twarzy, jaką mogłem obejrzeć, była fioletowo-czarna. Tuż nad kolanem, pod rozdartą tkaniną, na podwiniętym udzie widać było szramę. Pochodzenie szramy: bagnet, nóż, sztylet? Muchy na szramie i wokół. Głowa większa od arbuza – czarnego arbuza. Zapytałem, jak się nazywał; to był muzułmanin.
– Kto to taki?
– Palestyńczyk – odpowiedział mi po francusku około czterdziestoletni mężczyzna. – Proszę spojrzeć, co zrobili.
Ściągnął kapę, która przykrywała stopy i częściowo nogi. Łydki były gołe, czarne i opuchnięte. Na nogach miał czarne, nie zawiązane trzewiki, a kostki miał związane, i to mocno, solidnym – ta solidność była widoczna – około trzymetrowym powrozem, który tak układałem, aby pani S. (Amerykanka) mogła dokładnie go sfotografować. Zapytałem czterdziestolatka, czy mogę zobaczyć twarz.
– Jeśli pan sobie życzy, ale niech pan zrobi to sam.
– Czy pomoże mi pan odwrócić głowę?
– Nie.
– Czy ciągnięto go tym powrozem po ulicach?
– Nie wiem, proszę pana.
– Kto go związał?
– Nie wiem, proszę pana.
– Ludzie komendanta Haddada4?
– Nie wiem.
– Izraelczycy?
– Nie wiem.
– Kataibowie5?
– Nie wiem.
– Czy pan go znał?
– Tak.
– Czy pan widziałeś, jak umierał?
– Tak.
– Kto go zabił?
– Nie wiem.

Szybko oddalił się od trupa i ode mnie. Obejrzał się z daleka i zniknął w poprzecznej uliczce.
Którą uliczką pójść teraz? Ciągnęli mnie to tu, to tam pięćdziesięcioletni mężczyźni, dwudziestolatkowie, dwie starsze kobiety arabskie i odnosiłem wrażenie, że jestem w środku róży wiatrów, w której promieniach są setki zabitych.
Odnotowuję to teraz, dobrze nie wiedząc, dlaczego akurat w tym punkcie narracji: „Francuzi mają zwyczaj używać niesmacznego wyrażenia «brudna robota» – no więc tak, jak armia izraelska zleciła «brudną robotę» kataibom lub haddadystom, izraelska Partia Pracy zrzuciła «brudną robotę» na Likud, Begina, Szarona, Szamira.” Zacytowałem słowa R., dziennikarza palestyńskiego, który w niedzielę 19 września przebywał jeszcze w Bejrucie.
W środku, obok nich, tych wszystkich storturowanych ofiar, mój umysł nie potrafi uwolnić się od „niewidzialnej wizji”: jak wyglądał oprawca? Kim był? Widzę go i nie widzę. Rzuca mi się w oczy i jego forma zawsze będzie taka, jaką rysują groteskowe pozy, pozycje, gesty trupów pożeranych na słońcu przez chmary much.
Czyż w związku z tym, że żołnierze amerykańskiej piechoty morskiej, spadochroniarze francuscy i bersalierzy włoscy, którzy stanowili w Libanie siłę rozdzielającą walczące strony, tak szybko wyjechali – dzień czy trzydzieści sześć godzin przed oficjalnym terminem (Włosi przypłynęli statkiem z dwudniowym opóźnieniem, ale uciekli samolotami Herkules!), jakby wiedzieli, i to w przeddzień zabójstwa Baszira Dżumajjila, Palestyńczycy niesłusznie zadają sobie pytanie, czy Amerykanie, Francuzi i Włosi nie zostali ostrzeżeni, że trzeba brać nogi za pas, aby nie sprawić wrażenia, że są zamieszani w rozłam w rodzinie kataibów?

Rzecz w tym, że wyjechali bardzo szybko i bardzo wcześnie. Izrael chełpi się i chwali swoją skutecznością w bojach, przygotowaniem do nich, zręcznością, z jaką wykorzystuje okoliczności, z jaką je stwarza. Popatrzmy: oto OWP opuszcza w chwale Bejrut na statku greckim, pod eskortą okrętów wojennych. Baszir, kryjąc się z tym jak tylko potrafi, odwiedza Begina w Izraelu. W poniedziałek ustaje interwencja trzech armii (amerykańskiej, francuskiej i włoskiej). We wtorek Baszir zostaje zamordowany. W środę rano Cahal wkracza do Bejrutu Zachodniego. Tego samego ranka, w którym odbywa się pogrzeb Baszira, żołnierze izraelscy, jakby szli od strony portu, maszerują na Bejrut. Z ósmego piętra domu, w którym mieszkam, widziałem przez lornetkę, jak nadchodzą gęsiego – szli w jednym tylko szeregu. Dziwiłem się, że nic innego się nie dzieje, bo ich wszystkich można było załatwić z jednego dobrego karabinu z celownikiem optycznym. Poprzedzało ich okrucieństwo.
Za nimi czołgi. Następnie jeepy.

Zmęczeni tak długim marszem porannym, zatrzymali się koło ambasady francuskiej, pozwalając wyprzedzić się czołgom, które, jak gdyby nigdy nic, wjechały na Hamrę6. Żołnierze – jeden od drugiego w odległości dziesięciu metrów – usiedli na chodniku z karabinami wymierzonymi przed siebie, opierając się plecami o mur ambasady. Ze swoimi wielkimi torsami wyglądali jak węże boa z dwoma rozprostowanymi przed sobą nogami.
„Izrael zobowiązał się wobec amerykańskiego przedstawiciela Habiba, że jego noga nie postanie w Bejrucie Zachodnim, a przede wszystkim – że uszanuje ludność cywilną w obozach palestyńskich. Arafat ma jeszcze list, w którym Reagan przyrzekł mu to samo. Podobno Habib obiecał Arafatowi, że Izrael zwolni dziewięć tysięcy więźniów. W czwartek zaczynają się masakry w Szatili i Sabrze. «Krwawa łaźnia», której Izrael chciał rzekomo uniknąć zaprowadzając w obozach porządek!…” – mówi mi pisarz libański.

„Izraelowi będzie bardzo łatwo odeprzeć wszelkie oskarżenia. We wszystkich gazetach europejskich dziennikarze zajmują się już jego uniewinnieniem – ani jeden nie powie, że w nocy z czwartku na piątek i z piątku na sobotę w Szatili mówiono po hebrajsku.” Powiedział mi to inny Libańczyk.

Kobieta palestyńska – ponieważ nie mogłem wyjść z Szatili nie przechodząc między trupami i ta gra w gąskę miała nieuchronnie doprowadzić do takiego oto cudu: w toku bitwy między firmami deweloperskimi Szatilę i Sabrę zrównuje się z ziemią po to, aby można było budować się na tym bardzo płaskim cmentarzu – a więc kobieta palestyńska była prawdopodobnie stara, bo miała siwe włosy. Leżała na plecach; położono ją czy pozostawiono na łamanych kamieniach, cegłach, pogiętych łomach – niewygodnie. Przede wszystkim zaskoczyła mnie dziwna plecionka sznura i tkaniny, prowadząca od nadgarstka do nadgarstka – to ona sprawiała, że oba ramiona były poziomo rozpostarte, jakby ukrzyżowane. Twarz, czarna i spuchnięta, zwrócona ku niebu, pokazywała otwarte, czarne od much usta z zębami, które wydały mi się bardzo białe, twarz, która – choć nie drgnął ani jeden mięsień – sprawiała wrażenie, że czy to stroi miny, czy uśmiecha się, czy też wyje bezgłośnym i nieprzerwanym wyciem. Miała na sobie czarne wełniane pończochy; spod lekko podkasanej czy za krótkiej – nie wiem – sukienki w różowe i szare kwiaty wystawały górne części czarnych i spuchniętych łydek, ciągle o tym samym delikatnym odcieniu malwy, z którym współgrała podobna, fiołkowo-różowa barwa policzków. Czy były to krwawe wybroczyny, czy naturalny skutek gnicia na słońcu?
– Czy bito ją kolbami?
– Proszę, proszę, niech pan spojrzy na jej ręce.
Nie zauważyłem. Palce obu rąk były ułożone w wachlarz; wszystkie dziesięć palców obcięto tak, jakby użyto do tego nożyc ogrodnika. Żołnierze, śmiejąc się jak dzieci i radośnie śpiewając, zapewne mieli niezłą zabawę, gdy odkryli te nożyce i zrobili z nich użytek.
– Niech pan spojrzy.
W piasku leżały końce palców, paliczki dalsze z paznokciami. Młody człowiek, który w sposób naturalny, bez żadnej emfazy, pokazywał mi katusze, jakie przeżyli zabici, spokojnie przykrył twarz i ręce kobiety palestyńskiej tkaniną, a nogi – chropowatą tekturą. Nie odróżniałem już niczego poza kupą różowo-szarej tkaniny, nad którą latały muchy.
Trzech młodych ludzi zaprowadziło mnie w jakąś uliczkę.
– Niech pan wejdzie, my poczekamy na zewnątrz.
Pierwszy pokój to było wszystko, co pozostało z piętrowego domu. Bardzo spokojny, nawet przytulny pokój; resztki, pozostałość mchu w zniszczonym kawałku muru, to, co w pierwszej chwili wziąłem za trzy fotele, faktycznie trzy siedzenia samochodowe (może z porzuconego mercedesa), kanapa z poduszkami obleczonymi w poszewki w jaskrawo kolorowe kwiaty i stylizowane rysunki, małe milczące radio, dwa zgasłe kandelabry – wszystko to świadczyło, że próbowano tu szczęścia, a może nawet je osiągnięto. Dość spokojny pokój, choć wyściełany kobiercem z łusek od naboi… Trzaskały jakieś drzwi – jakby był przeciąg. Poszedłem po łuskach i pchnąłem te drzwi, które prowadziły do innego pokoju, ale musiałem je sforsować: przejście tarasował obcas buta – buta trupa leżącego na plecach, obok trupów dwóch innych mężczyzn leżących na brzuchu; wszystkie te trupy spoczywały na następnym kobiercu z miedzianych łusek. Kilkakrotnie mało brakowało, a bym się na nich przewrócił.
W głębi tego pokoju otworem stały inne drzwi – bez zamka, bez zasuwki. Przeskakiwałem umarłych tak, jakby były to otchłanie. W tym pokoju na jednym łóżku leżały na kupie cztery trupy mężczyzn – tak, jakby każdy starał się chronić tego, który leżał pod nim, lub jakby były ogarnięte rozkładową rują. Ta kupa osłaniających się wzajemnie ciał mocno pachniała, ale to nie był smród. Zapachy i muchy – tak mi się wydawało – przywykły do mnie. Już w niczym nie przeszkadzałem tym ruinom i tej ciszy.
– W nocy z czwartku na piątek, z piątku na sobotę i z soboty na niedzielę nikt przy nich nie czuwał – pomyślałem.
A przecież odnosiłem wrażenie, że ktoś był tu przede mną, koło tych umarłych i po ich śmierci. Trzej młodzieńcy czekali na mnie dość daleko od tego domu, zasłaniając nosy chustkami.
To wtedy, gdy wychodziłem z domu, miałem atak nagłego i lekkiego szaleństwa; mało brakowało, abym się uśmiechnął. Pomyślałem sobie, że żadną miarą nie starczy ani desek, ani stolarzy do zrobienia trumien. A potem refleksja – po co trumny? Wszyscy umarli płci obojga byli przecież muzułmanami, a tych zaszywa się w całuny. Ile trzeba będzie metrów tkaniny, aby tylu umarłych zawinąć w całuny? Ile modlitw trzeba będzie odmówić? Zdałem sobie sprawę, że w tym miejscu brak jednego – psalmodii modlitewnej.
– Chodź pan, ale szybko.
Czas napisać, że to nagłe i bardzo przelotne szaleństwo, które kazało mi liczyć metry białej tkaniny, nadało mojemu chodowi niemal radosnej żwawości i że być może było spowodowane refleksją, jaką w przeddzień usłyszałem z ust znajomej Palestynki.
– Czekałam na klucze (jakie klucze? do samochodu, do domu? wiem tylko, że chodziło o klucze), gdy obok przebiegł jakiś stary człowiek. – Dokąd idziesz? – Po pomoc. Jestem grabarzem. Zbombardowali cmentarz. Wszystkie kości zmarłych leżą na wierzchu. Trzeba mi pomóc w zbieraniu kości.
Ta znajoma to chyba chrześcijanka. Powiedziała mi też:
– Gdy bomba próżniowa – zwana implozyjną – zabiła dwieście pięćdziesiąt osób, mieliśmy tylko jedną skrzynkę. Na cmentarzu kościoła prawosławnego mężczyźni wykopali zbiorową mogiłę. Wypełnialiśmy skrzynię i tam ją opróżnialiśmy. Chodziliśmy tam i z powrotem pod bombami, wynosząc członki i ciała – tak, jak mogliśmy.
Od trzech miesięcy ręce spełniały dwojaką funkcję – w dzień brało się nimi i dotykało, a w nocy patrzyło. Gasło światło, co zmuszało do poddania się edukacji ślepców; podobnie jak do wspinaczki dwa lub trzy razy dziennie na ośmiopiętrową falezę z białego marmuru. Trzeba było napełniać wodą wszystkie znajdujące się w domu pojemniki. Telefon był odcięty, gdy do Bejrutu Zachodniego wkroczyli żołnierze izraelscy, a wraz z nimi napisy po hebrajsku. Odcięte były również autostrady wokół Bejrutu. Izraelskie czołgi Merkawa wskazywały swoją nieustanną ruchliwością, że pilnują całego miasta, lecz zarazem można było się domyślić, jak bardzo ich załogi przeraża myśl, że czołgi mogą stać się nieruchomymi celami. Na pewno obawiały się aktywności murabitun7 i fedainów, którzy mogli pozostać w sektorach Bejrutu Zachodniego.

Nazajutrz po wkroczeniu armii izraelskiej staliśmy się więźniami, ale odniosłem wrażenie, że najeźdźcami bardziej pogardzano niż się ich bano, że bardziej wzbudzają odrazę niż lęk. Żaden żołnierz nie śmiał się ani nie uśmiechał. Nie był to czas, w którym rzuca się ryż i kwiaty.
Odkąd odcięto autostrady i zamilkły telefony, pozbawiony łączności z resztą świata, po raz pierwszy w życiu poczułem, że staję się Palestyńczykiem i nienawidzę Izraela.
W miasteczku sportowym, obok autostrady Bejrut-Damaszek, na stadionie niemal zupełnie zniszczonym w wyniku nalotów bombowych, Libańczycy oddają oficerom izraelskim stosy broni – jak się zdaje, cała jest rozmyślnie uszkodzona.

W mieszkaniu, które zajmuję, każdy ma swój radioodbiornik. Słuchamy Radia Kataib, Radia Murabitun, Radia Amman, Radia Jerozolima (po francusku), Radia Liban. Niewątpliwie w każdym mieszkaniu robi się to samo.
„Jesteśmy złączeni z Izraelem licznymi prądami, które przynoszą nam bomby, czołgi, żołnierzy, owoce, warzywa, a zabierają do Palestyny naszych żołnierzy, nasze dzieci… w nieustannym ruchu wahadłowym, który nie ma już końca, ponieważ, jak mówią, jesteśmy złączeni z nimi od czasów Abrahama w jego potomstwie, języku, tym samym pochodzeniu…” (fedain palestyński). „Krótko mówiąc – dodaje – najeżdżają nas, tuczą, duszą i chcieliby nas pocałować. Mówią, że są naszymi kuzynami. Smutno im się robi, gdy widzą, jak się od nich odwracamy. Muszą być wściekli na nas i na samych siebie.”

* * *

Afirmacja właściwego rewolucjonistom piękna stwarza wiele trudności. Wiemy – załóżmy – że dzieciarnię i młodzież żyjącą w prastarych i surowych środowiskach cechuje dość bliskie fedainom piękno oblicza, ciała, ruchów, spojrzeń. Być może wytłumaczenie tego zjawiska jest następujące: gdy przełamuje się stary ład, przez martwe skóry przebija się nowa wolność i ojcom i dziadom z trudem przychodzi gaszenie błysku w oczach, napięcia w skroniach, radości krwi płynącej w żyłach.

Wiosną 1971 r. w bazach palestyńskich piękno było subtelnie rozproszone w lesie ożywianym wolnością fedainów. W obozach uchodźców to piękno było jeszcze inne, nieco bardziej przytłumione; zaprowadzało je panowanie kobiet i dzieci. Z baz bojowych padało na obozy swojego rodzaju światło i jeśli chodzi o kobiety, to ich blask wymagałby długiej i skomplikowanej debaty. Kobiety palestyńskie, jeszcze bardziej niż mężczyźni, bardziej niż fedaini w boju, wydawały się dość silne, aby wspierać opór i akceptować nowości rewolucji. One okazały już nieposłuszeństwo obyczajom – spojrzenie prosto w oczy, wytrzymujące spojrzenie mężczyzn, odmowa noszenia woalki, widoczne, czasami zupełnie gołe włosy, głos nie znający załamań. Najkrótszy i najbardziej prozaiczny z ich zabiegów był fragmentem marszu bardzo pewnym krokiem ku nowemu, a więc nie znanemu im ładowi, w którym przeczuwały one jednak wyzwolenie, które dla nich będzie kąpielą, a dla mężczyzn źródłem świetlanej dumy. Były gotowe stać się jednocześnie żonami i matkami bohaterów – tak, jak były już żonami i matkami swoich mężczyzn.
Być może w lasach Adżlun fedaini marzyli o dziewczynach; wydaje się raczej, że każdy z nich narysował na sobie – lub uformował gestami – przytuloną do siebie dziewczynę; stąd – wraz z wybuchami radosnego śmiechu – wdzięk i siła fedainów pod bronią. Nie tylko staliśmy na skraju epoki przedrewolucyjnej, ale również znajdowaliśmy się w stanie niejasnej zmysłowości. Szron usztywniający każdy gest dodawał mu słodyczy.
Ciągle – codziennie, przez cały miesiąc, a działo się to nadal koło Adżlun – widywałem szczupłą, acz silną kobietę, kucającą w chłodzie – ale kucającą jak Indianie w Andach, niektórzy Afrykanie, Nieczyści w Tokio czy Cyganie na rynku, w pozycji świadczącej o gotowości do natychmiastowego poderwania się w razie niebezpieczeństwa – pod drzewami, przed wartownią, murowanym, bardzo szybko zbudowanym domku. Czekała bosa, w czarnej sukience obszytej na zakładkach i mankietach lamówką. Wyraz jej twarzy był surowy, ale nie gniewny; świadczył o zmęczeniu, ale nie o znużeniu. Dowódca posterunku przygotowywał prawie pusty pokój i dawał jej znak. Wchodziła do środka. Zamykała drzwi, ale nie na klucz. Potem wychodziła bez słowa, bez uśmiechu i na dwóch bosych nogach, wyprostowana jak struna, wracała do Dżerasz i do obozu Bak’a8. Dowiedziałem się, że w zarezerwowanym dla niej pokoju na wartowni zdejmowała z siebie dwie czarne spódnice, wyciągała wszystkie listy i koperty, które miała w nich zaszyte, robiła paczkę i lekko pukała do drzwi. Oddawała listy dowódcy, wychodziła i odchodziła nie mówiąc ani słowa. Wracała następnego dnia.
W Dżebel Husajn (Amman) inne, starsze od niej kobiety, śmiały się mówiąc, że za ognisko domowe mają trzy sczerniałe kamienie, które – ciągle się śmiejąc – nazywały „naszym domem”. Cóż za dziecinnym głosem zwracały się do mnie pokazując te trzy kamienie, na których czasami żarzyły się węgle, i roześmiane mówiły: „Darna”9! Te stare kobiety nie należały ani do rewolucji, ani do palestyńskiego ruchu oporu – były radością, która nie spodziewa się niczego więcej. Słońce podążało nad nimi swoją krzywą. Wyciągnięte ramię lub palec proponowały coraz węższy cień. Lecz co to była za ziemia? Jordańska – z powodu fikcji administracyjnej i politycznej, którą sprokurowały Francja, Anglia, Turcja, Ameryka… „Radość, która nie spodziewa się niczego więcej”, najweselsza, bo najrozpaczliwsza. Widziały jeszcze Palestynę, której już nie było, gdy miały po szesnaście lat, ale w końcu miały ziemię. Nie znajdowały się ani pod nią, ani nad nią; przebywały w niepokojącej przestrzeni, w której najmniejszy ruch mógł być ruchem fałszywym. Czy grunt pod bosymi stopami tych osiemdziesięcioletnich, wzniośle eleganckich tragiczek był twardy? Za każdym razem coraz mniej. Gdy w obliczu zagrożenia izraelskiego uciekły z Hebronu, grunt tutejszy wydawał się twardy, a każdy stawał się na nim lżejszy i poruszał się po nim zmysłowo w języku arabskim. Z biegiem czasu wyglądało na to, że grunt ten doświadczał rzeczy następującej: Palestyńczycy okazywali się coraz bardziej nieznośni, a zarazem ci sami Palestyńczycy, ci chłopi, odkrywali ruchliwość, marsz, bieg, talię idei rozdawanych niemal codziennie jak karty do gry, składaną, rozkładaną, używaną broń. Po kolei każda kobieta zabiera głos. Śmieją się. Przytacza się słowa jednej z nich:
– Bohaterowie! Wolne żarty. Urodziłam i dawałam klapsy pięciu czy sześciu, którzy są w dżebelu10. Tysiąc razy ich podcierałam. Wiem, ile są warci i mogę urodzić ich więcej.

Na ciągle błękitnym niebie słońce podąża po swojej krzywej, ale jest jeszcze ciepło. Te tragiczki pamiętają, a zarazem oddają się wyobraźni. Pragnąc być bardziej ekspresyjne, punktują palcem wskazującym koniec każdego zdania i akcentują spółgłoski emfatyczne. Gdyby obok przeszedł żołnierz jordański, byłby zachwycony – w rytmie fraz odnalazłby rytm tańców beduińskich. Gdyby te boginie ujrzał żołnierz izraelski, bez słowa rozwaliłby im czaszki serią z pistoletu maszynowego.

* * *
Tutaj, w ruinach Szatili, nie ma już nic. Kilka starych, niemych kobiet chowa się szybko za drzwiami, na których wisi biała szmata. Garstka bardzo młodych fedainów – niektórych spotkam później w Damaszku.
Wybór społeczności, którą się preferuje nie będąc w niej urodzonym, podczas gdy przynależność do niej jest przyrodzona – ten wybór dokonuje się na zasadzie nie przemyślanego przystąpienia, nie dlatego, że poczucie sprawiedliwości nie ma w tym swojego udziału, ale dlatego, że oddanie jej sprawiedliwości i cała jej obrona biorą się z pociągu uczuciowego, a nawet cielesnego, zmysłowego; jestem Francuzem, ale całkowicie, bez zastrzeżeń, bronię Palestyńczyków. Prawo jest po ich stronie, bo ich kocham. Czy jednak kochałbym ich, gdyby niesprawiedliwość nie uczyniła z nich narodu włóczęgów?

W Bejrucie, w miejscu, które nazywa się jeszcze Bejrutem Zachodnim, uszkodzone są prawie wszystkie budynki. Obsuwają się rozmaicie – raz jak krwawnik pospolity zgniatany palcami gigantycznego, obojętnego i żarłocznego King Konga, innym razem chylą się wybornie trzy czy cztery ostatnie piętra tworząc bardzo elegancką fałdę – swojego rodzaju libańską draperię budynku. Jeśli fasada pozostaje nietknięta, obejdźcie dom – pozostałe ściany budynku są podziurawione kulami. Jeśli żadna z czterech ścian nie jest pęknięta, to znaczy, że zrzucona z samolotu bomba wpadła do środka i z klatki schodowej i windy zrobiła studnię.

W Bejrucie Zachodnim, po przybyciu Izraelczyków, S opowiada. mi: „Zapadł zmierzch, była chyba godzina dziewiętnasta. Nagle wielki zgiełk żelastwa, żelastwa, żelastwa. Wszyscy, siostra, szwagier i ja, wybiegamy na balkon. Bardzo ciemna noc. Od czasu do czasu, o niespełna sto metrów, jakby błyski. Wiesz, że prawie naprzeciwko nas jest coś w rodzaju izraelskiego stanowiska dowodzenia – cztery czołgi, dom zajmowany przez żołnierzy i oficerów, wartownicy. Noc. I zgiełk nadciągającego żelastwa. Błyski – kilka płonących pochodni. I czterdziestu czy pięćdziesięciu chłopaków w wieku około dwunastu czy trzynastu lat, którzy rytmicznie walą czy to kamieniami, czy młotkami lub jeszcze czymś innym w małe metalowe pojemniki. Bardzo głośno i miarowo krzyczą: „La ilah illa Allah, La kataib wa la jahud (Nie ma innego boga niż Allah, precz z falangistami, precz z żydami).
H. mówi: „Gdy w 1928 r. przyjechałeś do Bejrutu i Damaszku, Damaszek był zniszczony. Gen. Gouraud i jego wojska – oddziały strzelców marokańskich i tunezyjskich – ostrzelały i zmasakrowały Damaszek. Kogo oskarżała ludność syryjska?
Ja: – Syryjczycy oskarżali Francję o dokonanie masakr i zrujnowanie Damaszku.
On: – My oskarżamy Izrael o masakry w Szatili i Sabrze. Nie zrzucajmy tych zbrodni na barki samych tylko oddziałów pomocniczych – kataibów. To Izrael odpowiada za wprowadzenie dwóch kompanii kataibów do obozów, za wydanie im rozkazów, za ich zagrzewanie przez trzy dni i trzy noce, za dostarczenie im napojów i pożywienia, za oświetlenie obozów w nocy.”

Ponownie H., profesor historii. Mówi: „W 1917 r. powtórzono numer z Abrahamem lub, jeśli wolisz, Bóg był już prefiguracją lorda Balfoura11. Bóg, mówili i nadal mówią żydzi, obiecał Abrahamowi i jego potomkom ziemię miodem i mlekiem płynącą, podczas gdy ta kraina nie należała do boga żydów (te ziemie były pełne bogów), tę krainę zamieszkiwali Kananejczycy, którzy też mieli swoich bogów i bili się z wojskami Jozuego, aż w końcu ukradziono im słynną arkę przymierza, bez której żydzi nie odnieśliby zwycięstwa. W 1917 r. Anglia nie posiadała jeszcze Palestyny (tej ziemi mlekiem i miodem płynącej), ponieważ traktat, który przyznawał nad nią powiernictwo, jeszcze nie został podpisany.
– Begin twierdzi, że przyjechał do kraju…
– To tytuł filmu: Taka długa nieobecność. Czy widzisz w tym Polaku spadkobiercę króla Salomona?
W obozie, po dwudziestu latach wygnania, uchodźcom marzyła się ich Palestyna; nikt nie miał odwagi wiedzieć ani powiedzieć, że Izrael gruntownie ją spustoszył i przebudował, że na polu jęczmienia stoi bank, że na miejscu pnącej się winorośli stoi elektrownia.
– Czy zmienimy ogrodzenie pola?
– Koło figowca trzeba będzie naprawić część muru.
– Pewnie wszystkie garnki są zardzewiałe; trzeba kupić płótno ścierne.
– Może by tak również doprowadzić prąd do stajni?
– O nie, skończyły się ręcznie haftowane sukienki – daj mi maszynę do szycia i maszynę do haftowania.
Starsi wiekiem mieszkańcy obozów byli nędzarzami; może byli nimi również w Palestynie, nostalgia miała u nich działanie magiczne. Istnieje ryzyko, że pozostaną więźniami nieszczęsnych uroków obozów. Nie ma pewności, czy ta część Palestyńczyków nie opuści ich z żalem. To w tym właśnie sensie skrajna nędza wywołuje fascynację przeszłością. Człowiek, który ją poznał, wraz z goryczą poznał skrajną, samotną radość, którą z nikim nie można się podzielić. Uczepione kamienistych zboczy obozy w Jordanii są nagie, ale na ich peryferiach znajdują się bardziej zrozpaczone nagości – baraki, dziurawe namioty zamieszkane przez ludzi, których duma jest świetlana. Negować to, że ludzie mogą przywiązać się do widocznej nędzy i być z niej dumni, to nic nie wiedzieć o sercu ludzkim – duma ta jest możliwa dlatego, iż przeciwwagą widocznej nędzy jest ukryta chwała.
Samotność umarłych w obozie Szatila była jeszcze bardziej namacalna, ponieważ były u nich gesty i pozy, o które się nie zatroszczyli. Umarli jakkolwiek. Po śmierci pozostawiono ich na łasce losu. Mimo to w obozie, wokół nas, w toku poszukiwań Palestyńczyków, którzy nie dawali znaku życia, powiewały na wietrze wszelkie uczucia, czułości, miłości.
– Jak zawiadomić o tym krewnych, którzy odpłynęli z Arafatem ufając obietnicy Reagana, Mitterranda, Pertiniego, że nikt nie tknie ludności cywilnej w obozach? Jak im powiedzieć, że pozwolono na masakrę dzieci, starców, kobiet, a ich trupy pozostawiono bez modłów? Jak poinformować, że nie wiadomo, gdzie ich pogrzebano?
Masakr nie popełniono po cichu i w ciemnościach. Od czwartku po południu Izraelczycy wsłuchiwali się w świetle izraelskich rac świetlnych w to, co działo się w Szatili. Cóż za hulanki, cóż za swawole odbyły się tam, gdzie śmierć zdawała się uczestniczyć w bachanaliach żołnierzy pijanych od wina, pijanych z nienawiści i niewątpliwie pijanych z uciechy, że mogą przypodobać się armii izraelskiej, która słuchała, patrzyła, zachęcała, beształa. Nie widziałem, jak armia izraelska słucha i patrzy. Widziałem, co zrobiła.
Na argument: co na zabójstwie Baszira mógł zyskać Izrael – przecież chciał wkroczyć do Bejrutu, przywrócić ład i zapobiec krwawej łaźni? co mógł zyskać na masakrze Szatili?, odpowiadam pytaniami: A co zyskał wkraczając do Libanu? Co zyskał bombardując przez dwa miesiące ludność cywilną? Przepędzenie i zniszczenie Palestyńczyków. Co chciał zyskać w Szatili? Zniszczyć Palestyńczyków.
Zabija ludzi, zabija umarłych. Równa z ziemią Szatilę. Nie jest mu obca spekulacja nieruchomościami na zagospodarowanym terenie: metr pokrytego ruinami terenu kosztuje tu pięć milionów starych franków. Lecz ile będzie kosztował, gdy się go „oczyści”?…
Piszę o tym w Bejrucie, w którym – może z powodu sąsiedztwa śmierci, a tym bardziej przy samej ziemi, wszystko jest prawdziwsze niż we Francji – wszystko zdaje się dziać tak, jakby Izrael, znużony, przygnębiony tym, że ma świecić przykładem, że jest nietykalny, że musi eksploatować to, czym – jak mu się wydaje – stał się, a mianowicie inkwizytorską i mściwą świętą, postanowił dać się osądzić na zimno.
Dzięki mądrej, acz przewidywalnej metamorfozie, oto ukazuje się nam takim, jakim jest i do czego przygotowywał się od dawna – odrażającą władzą doczesną, takim kolonizatorem, jakim nikt już nie ma odwagi być, podniesionym do rangi Instancji Ostatecznej, co w równej mierze zawdzięcza długo ciążącemu na nim przekleństwu, jak i swojemu wyborowi.
Pozostaje wiele pytań.
Jeśli Izraelczycy tylko oświetlili obóz i słuchali i słyszeli, jak wystrzeliwano całą tę amunicję, po łuskach której chodziłem (było ich dziesiątki tysięcy), to kto naprawdę strzelał? Kto ryzykował swoją skórę zabijając? Falangiści? Haddadyści? Którzy z nich? Ilu?
Gdzie podziała się broń, z której zabito tylu ludzi? Gdzie podziała się broń tych, którzy się bronili? W tej części obozu, którą odwiedziłem, widziałem jedynie dwa granatniki przeciwpancerne, z których nie zrobiono użytku.
Jak mordercy weszli do obozów? Czy wszystkie górujące nad Szatilą punkty były już obsadzone przez Izraelczyków? W każdym razie w czwartek byli już w szpitalu Akka, naprzeciwko wejścia do obozu.
W gazetach napisano, że gdy tylko Izraelczycy dowiedzieli się o masakrach, weszli do obozu Szatila i natychmiast kazali ich zaprzestać – konkretnie, że zrobili to w sobotę. Lecz co zrobili ze sprawcami masakry? Gdzie się oni podziali?
Po zabójstwie Baszira Dżumajjila i dwudziestu jego towarzyszy, po masakrach, pani B., należąca do wielkiej burżuazji bejruckiej, dowiedziawszy się, że wracam z Szatili, przyszła do mnie. Weszła – po ciemku – na ósme piętro; wydaje mi się, że jest w podeszłym wieku – elegancka, ale w podeszłym wieku.
– Miała pani rację, mówiąc przed zabójstwem Baszira, przed masakrami, że najgorsze dopiero nadejdzie. Widziałem to.
– Przede wszystkim błagam – niech pan mi nie mówi, co widział w Szatili. Mam za słabe nerwy, muszę o nie dbać, aby znieść najgorsze, które jeszcze nie nadeszło.
Mieszka sama z mężem (siedemdziesiąt lat) i gosposią w wielkim apartamencie. Jest bardzo elegancka. Bardzo zadbana. Meble są u nich stylowe, chyba z czasów Ludwika XVI.
– Wiedzieliśmy, że Baszir pojechał do Izraela. Popełnił błąd. Gdy jest się szefem państwa z wyboru, nie należy zadawać się z tymi ludźmi. Byłam pewna, że spotka go nieszczęście. Nic nie chcę jednak wiedzieć. Muszę dbać o nerwy, aby znieść te straszne ciosy, których jeszcze nie zadano. Baszir powinien był odesłać list, w którym pan Begin nazywał go swoim drogim przyjacielem.
Wielka burżuazja ze swoimi niemymi służącymi stawia opór na swój sposób. Pani B. i jej mąż „absolutnie nie wierzą w wędrówkę dusz”. Co by to było, gdyby okazało się, że w nowym wcieleniu są Izraelczykami?
Dzień pogrzebu Baszira to również dzień, w którym armia izraelska wkracza do Bejrutu Zachodniego. Eksplozje zbliżają się do budynku, w którym się znajdujemy; w końcu wszyscy schodzą do schronu, za który służy piwnica. Ambasadorowie, lekarze, ich żony, córki, przedstawiciel ONZ w Libanie, ich służba.
– Carlosie, przynieś mi jasiek.
– Carlosie, moje okulary.
– Carlosie, trochę wody.

Ponieważ służący mówią po francusku, dopuszcza się ich do schronu. Może ich również trzeba chronić – ich rany, przewóz do szpitala czy na cmentarz – cóż to za kłopot!
Należy wiedzieć, że obozy palestyńskie Szatila i Sabra to kilometry i kilometry wąziutkich uliczek – bo tu nawet uliczki są tak szczupłe, tak wychudzone, że nieraz dwie osoby nie mogą się minąć, chyba że jedna stanie bokiem, zawalone gruzem, sięgaczami, cegłami, wielobarwnymi i brudnymi łachmanami, toteż w nocy, w świetle rac izraelskich, które oświetlały obóz, takiej rzezi nie zdołałoby urządzić piętnastu czy dwudziestu nawet dobrze uzbrojonych strzelców. Mordercy operowali w wielkiej liczbie, a wraz z nimi prawdopodobnie zjawiły się zastępy oprawców, którzy otwierali czaszki, kroili uda, obcinali ramiona, dłonie i palce, ciągnęli sznurami spętanych, konających ludzi, mężczyzn i kobiety, którzy jeszcze żyli, bo krew długo ciekła z ich ciał – do takiego stopnia, że nie mogłem ustalić, kto w korytarzu jednego z domów zostawił po sobie strumień wyschłej krwi – zanim wyschła, płynęła z głębi korytarza, gdzie stała w kałuży, po sam próg, gdzie ginęła w piasku. Czy to był Palestyńczyk? Kobieta? Falangista, którego ciało zabrano?
Z Paryża – zwłaszcza gdy nie zna się topografii obozów dla uchodźców – we wszystko można wątpić. Można pozwolić Izraelowi, aby twierdził, że to dziennikarze z Jerozolimy pierwsi poinformowali o masakrach. Jak podali ją krajom arabskim i w języku arabskim? A jak po angielsku i francusku? I kiedy dokładnie? Pomyśleć tylko, jakie to środki ostrożności podejmuje się na Zachodzie, gdy tylko stwierdza się podejrzaną śmierć, jak zabezpiecza się odciski palców, ślady po kulach, jak przeprowadza się autopsje, kontrekspertyzy! W Bejrucie, gdy tylko dowiedziano się o masakrze, armia libańska oficjalnie przejęła obozy i zaraz przystąpiła do usuwania wszystkiego – ruin domów i zwłok. Kto nakazał ten pośpiech? Uczyniła to jednak po tym, jak świat obiegła wiadomość, że chrześcijanie i muzułmanie pozabijali się wzajemnie, i po tym, jak kamery zarejestrowały okrucieństwo rzezi.
Okupowany przez Izraelczyków szpital Akka, naprzeciwko wejścia do Szatili, nie leży o dwieście metrów od obozu, lecz zaledwie o czterdzieści. Nic nie widzieli, nic nie słyszeli, nic nie wiedzieli?

To właśnie Begin oświadczył w Knesecie: „Pewni nieżydzi zmasakrowali pewnych nieżydów; co to nas obchodzi?”
Muszę dokończyć przerwany na chwilę opis Szatili. Oto zabici, jakich widziałem pod koniec, w niedzielę około drugiej po południu, gdy ze swoimi buldożerami wkraczał Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Trupi fetor nie wydobywał się z tego czy innego domu, z tej czy innej ofiary kaźni – wydawało się, że emanuje z mojego ciała, z mojej istoty. Wydawało mi się, że w wąskiej uliczce, przy kanciastym występie muru, widzę czarnego, siedzącego na ziemi, roześmianego, zaskoczonego nokautem boksera. Nikt nie miał odwagi zamknąć mu powiek; patrzyły na mnie jego wychodzące z orbit, białe jak śnieg oczy. Wyglądał na pokonanego; oparty o kant występu, podnosił ramię. To był martwy od dwóch czy trzech dni Palestyńczyk. Jeśli początkowo wziąłem go za czarnego boksera, to dlatego, że jego głowa była ogromna, opuchnięta i czarna, podobnie jak wszystkie głowy i wszystkie ciała leżące zarówno na słońcu, jak i w cieniu domów. Przeszedłem obok jego stóp. Podniosłem z piasku górny ząb trzonowy i położyłem go na resztkach parapetu jakiegoś okna. Wklęsłość jego wzniesionej do nieba dłoni, otwarte usta, rozporek spodni, którym brakowało paska – ileż to uli, w których karmiły się muchy!

Przeszedłem przez innego trupa, potem jeszcze innego. Na tej piaszczystej przestrzeni, między dwoma trupami, leżał wreszcie bardzo żywy, nietknięty podczas tej rzezi, przedmiot – różowy, na wpół przezroczysty, który nadawał się jeszcze do użytku: proteza nogi, chyba z plastiku, obuta w czarny but i odziana w szarą skarpetkę. Gdy przyjrzałem się jej bliżej, stało się jasne, że oderwano ją brutalnie od amputowanej nogi, ponieważ wszystkie rzemienie, którymi normalnie była przymocowana do uda, były zerwane.
Ta noga należała do drugiego trupa. Tego, u którego widziałem tylko jedną nogę i stopę w czarnym bucie i szarej skarpetce.
Na ulicy prostopadłej do tej, w której pozostawiłem trzy trupy, leżał kolejny. Nie tarasował zupełnie przejścia, ale leżał na początku ulicy, więc musiałem minąć go, a gdy to uczyniłem i odwróciłem się, ujrzałem takie oto widowisko: ubrana po arabsku kobieta, która – jak mi się wydawało – miała szesnaście lub sześćdziesiąt lat, siedziała na krześle, otoczona jeszcze młodymi, milczącymi kobietami i mężczyznami. Szlochała. Opłakiwała swojego brata, którego ciało blokowało niemal ulicę. Podszedłem do niej. Przyjrzałem się jej bliżej. Pod szyją miała zawiązaną chustę. Płakała, lamentowała z powodu śmierci leżącego obok brata. Jego twarz była różowa – było to dziecinny, niemal jednolity, bardzo delikatny, jasny róż – lecz bez brwi i rzęs, a to, co wydawało mi się różowe, to nie był naskórek, lecz skóra właściwa, jakby obszyta pasmem szarej skóry. Cała twarz była spalona. Nie mogłem dowiedzieć się czym, ale zrozumiałem przez kogo.
Na widok pierwszych zabitych starałem się ich policzyć. Gdy doliczyłem się dwunastego i trzynastego, spowity odorem i promieniami słońca, potykający się w każdej ruinie, już nie mogłem, wszystko mi się myliło.
W Bejrucie Zachodnim oglądałem obojętnie wiele rozprutych domów, z których wyłaziły pierzyny, i zawalonych budynków, ale w Szatili oglądałem je z przerażeniem. Na ogół umarli bardzo szybko stają mi się znajomi, a nawet przyjaźni, ale patrząc na umarłych w obozach, nie dostrzegłem nic poza nienawiścią i uciechą tych, którzy ich zabili. Odbyła się tam barbarzyńska zabawa: była wściekłość, było pijaństwo, były tańce, śpiewy, przekleństwa, skargi, jęki na cześć podglądaczy, którzy pękali ze śmiechu na ostatnim piętrze szpitala Akka.

* * *

We Francji, przed wojną w Algierii, Arabowie nie byli piękni, wyglądali na ociężałych, marudnych, mieli skrzywione gęby, aż tu nagle zwycięstwo ich upiększyło, a nawet nim jeszcze stało się oślepiające – gdy ponad pół miliona żołnierzy francuskich padało z wycieńczenia i zdychało w górach Aurčs i w całej Algierii, na twarzach i w ciałach robotników arabskich można było dostrzec dziwne zjawisko: czuło się nadciąganie piękna, przeczuwało się kruche jeszcze piękno, które miało nas porazić, gdy wreszcie z ich skóry i z naszych oczu opadną łuski. Należało uznać za pewnik to, że wyzwolili się politycznie, aby wyglądać tak, jak powinno było się ich widzieć: jako przepięknych ludzi. Podobnie było z fedainami – zbiegli z obozów dla uchodźców przed moralnością i ładem obozów, przed moralnością narzuconą przez konieczność przetrwania, a jednocześnie przed wstydem, byli przepiękni, a ponieważ to ich piękno było nowe, to znaczy niewinne, naiwne, było również świeże, tak żywe, że odkrywało natychmiast to, co w nim współgrało ze wszystkimi pięknościami świata, które uwolniły się od wstydu.
Wielu alfonsów algierskich, którzy przemierzali nocą Pigalle, wykorzystywało swoje atuty na rzecz rewolucji algierskiej. Tam też była cnota. To chyba Hannah Arendt dzieli rewolucje na te, które dążą do wolności i na te, które dążą do cnoty – a więc pracy. Może należałoby uznać, że rewolucje czy wyzwolenia stawiają sobie – nieświadomie – za cel zyskanie lub odzyskanie piękna, to znaczy czegoś nieuchwytnego, nie dającego się nazwać inaczej, jak tylko przy pomocy tego rzeczownika. A raczej nie – przez piękno rozumiemy roześmianą bezczelność, którą mają w pogardzie miniona nędza, systemy i ludzie odpowiedzialni za nędzę i wstyd, ale taką, która dostrzega, że gdy tylko człowiek wyzbył się wstydu, wybuch śmiechu i radości okazał się łatwy.
Na tej stronie miała być jednak przede wszystkim mowa o tym, że rewolucja jest wtedy, gdy sprawia, że z twarzy i ciał spada martwa skóra, która je deformowała. Nie mówię o pięknie akademickim, lecz o nieuchwytnej – niemożliwej do nazwania – radości ciał, twarzy, krzyków, słów, które przestają być bezbarwne; mam na myśli zmysłową rozkosz, która jest tak silna, że chce przepędzić wszelki erotyzm.

* * *

Znów w Adżlun, w Jordanii, a następnie w Irbidzie. Podnoszę jeden z białych włosów, który – jak mi się wydaje – wypadł mi i leży na moim swetrze i kładę go na kolanie Hamzy, który siedzi koło mnie. Bierze go kciukiem i palcem serdecznym, przygląda mu się, uśmiecha, wkłada go do kieszeni swojej czarnej kurtki i kładzie na niej rękę mówiąc:
– Włos z brody Proroka nie jest wart tyle, co on.
Oddycha trochę głębiej i kontynuuje:
– Włos z brody Proroka nie jest wart więcej niż on.

Miał dopiero 22 lata, jego myśli z łatwością skakały ponad głowami czterdziestoletnich Palestyńczyków, ale widać było już po nim – w jego ciele, gestach – oznaki tego, co wiązało go z najstarszymi.
Dawniej wieśniacy smarkali przy użyciu palców. Smarknięcie ekspediowało smarki w jeżyny. Podcierali nos sztruksowym rękawem, który po miesiącu pokrywał się lekko masą perłową. Podobnie fedaini. Smarkali tak, jak markizowie i prałaci zażywali tabakę – nieco pochyleni. Zrobiłem to samo, bo bezwiednie mnie tego nauczyli.
A kobiety? Haftowanie przez cały tydzień, dzień i noc, siedmiu sukni (po jednej na dzień) podarowanych w wyprawie zaręczynowej przez starego z reguły męża, którego wybrała rodzina, a potem deprymujące przebudzenie. Młode Palestynki stały się bardzo piękne, gdy zbuntowały się przeciwko ojcu i połamały igły. W górach i lasach Adżlun, As-Salt i Ibridu zaległa cała zmysłowość wyzwolona przez bunt i karabiny – nie zapominajmy o karabinach: dość tego, wszyscy mieli tego dość. Fedaini, nie zdając sobie z tego sprawy – czyżby? – ucieleśniali nowe piękno: żywość gestów i ich widoczne znużenie, bystrość oka i jego błysk, jaśniejsze brzmienie głosu sprzymierzały się z szybkością i zwięzłością repliki. A także z jej precyzją. Pogrzebali długie zdania, uczoną i wylewną retoryką.
W Szatili wielu umarło i moja przyjaźń do nich i uczucie, jakie żywiłem do ich gnijących zwłok, były ogromne również dlatego, że ich znałem. Sczerniali, rozdęci, zgnili od słońca i śmierci, pozostawali fedainami.
W niedzielę około drugiej po południu trzej żołnierze armii libańskiej, mierząc do mnie z karabinu, zaprowadzili mnie do jeepa, w którym drzemał oficer. Zapytałem go:
– Czy mówi pan po francusku?
– English.
Głos był suchy, może dlatego, że nagle go obudziłem.
Obejrzał mój paszport. Powiedział – po francusku:
– Pan wraca stamtąd? (Wskazał palcem na Szatilę.)
– Tak.
– Widział pan?
– Tak.
– Napisze pan o tym?
– Tak.

Oddał mi paszport. Dał znak, abym sobie poszedł. Opuszczono lufy trzech karabinów. W Szatili spędziłem cztery godziny. W mojej pamięci pozostało około czterdziestu trupów. Wszystkich – powtarzam: wszystkich – tych ludzi torturowano, prawdopodobnie w stanie upojenia alkoholowego, pośród śpiewów, śmiechów, zapachu prochu i rozchodzącego się już zapachu zwłok ludzkich.
Niewątpliwie byłem sam, to znaczy byłem jedynym Europejczykiem (razem z paroma starymi Palestynkami trzymającymi się jeszcze kurczowo podartej białej chustki i paroma młodymi nieuzbrojonymi fedainami), ale gdyby nie było tam tych pięciu czy sześciu istot ludzkich, oszalałbym po odkryciu tego wyrżniętego miasta i poziomych, czarnych i spuchniętych Palestyńczyków. Gdzie byłem? Czy to skruszałe i zburzone miasto, które widziałem lub które wydawało mi się, że widzę, i które obszedłem, uniesione w powietrze i niesione przez potężny zapach śmierci – czy to wszystko miało miejsce?
Obejrzałem, i to pobieżnie, tylko dwudziestą część Szatili i Sabry, nie widziałem ani kawałka Bir Hasan ani Burdż al-Baradżni.

* * *

To nie z powodu moich skłonności przeżyłem okres jordański jak feerię. Europejczycy i Arabowie północnoafrykańscy opowiadali mi o uroku, który tam ich trzymał. Przeżywając ten długi, sześciomiesięczny poryw, leciutko zabarwiony nocą przez dwanaście czy trzynaście godzin, poznałem lekkość zdarzenia i wyjątkowe zalety fedainów, ale przeczuwałem kruchość budowli. Tam wszędzie w Jordanii, gdzie przegrupowała się armia palestyńska – nie opodal Jordanu – były posterunki kontrolne, na których fedaini czuli się tak pewni swoich praw i swojej władzy, że przybycie gościa czy to za dnia, czy w nocy było okazją do zaparzenia herbaty, rozmowy pośród wybuchów śmiechu i braterskich pocałunków (ten, którego całowano, odchodził tej nocy, przeprawiał się przez Jordan, aby podłożyć bomby w Palestynie, i często nie wracał). Jedynymi wysepkami ciszy były wsie jordańskie. Wydawało się, że wszyscy fedaini unoszą się lekko nad ziemią, tak jakby wypili szklaneczkę wina czy zaciągnęli się odrobinę haszyszem. Co to było takiego? Młodzież nie dbająca o śmierć i posiadająca broń czeską i chińską, z której mogła strzelać w powietrze. Pod ochroną karabinów, które tak wysoko strzelały, fedaini niczego się nie bali.
Jeśli któryś z czytelników widział mapę Palestyny i Jordanii, wie, że teren tamtejszy to nie kartka papieru. Nad brzegami Jordanu teren jest bardzo wypukły. Cała ta eskapada powinna nosić podtytuł: Sen nocy letniej – mimo wrzasków czterdziestoletnich dowódców. To wszystko było możliwe za sprawą młodości, rozkoszy spoczywania pod drzewami, bawienia się bronią, przebywania z daleka od kobiet, to znaczy możliwości ukrycia poważnego problemu, bycia najbardziej świetlanym, bo najostrzejszym punktem rewolucji, posiadania zgody mieszkańców obozów, bycia fotogenicznymi we wszystkim, co się robi, no i może przeczuwania, że ta feeria o treści rewolucyjnej wkrótce zostanie zdewastowana: fedaini nie chcieli władzy. Oni byli wolni.
W drodze powrotnej z Bejrutu, na lotnisku w Damaszku, spotkałem młodych fedainów, którzy uciekli z izraelskiego piekła. Mieli 16 czy 17 lat – śmiali się, byli podobni do tych z Adżlun. Umrą tak, jak tamci. Walka o kraj może zapewnić bardzo bogate, ale krótkie życie. Taki był – proszę sobie przypomnieć – wybór Achillesa w Iliadzie.

1 Fedain – od arabskiego fidai: osoba oddająca życie za innych, poświęcająca się dla dobra innych; w średniowieczu członek ismailickiego ugrupowania asasynów, w latach czterdziestych członek terrorystycznej organizacji religijno-politycznej w Iranie, później bojownik podziemia miejskiego Frontu Wyzwolenia Narodowego Algierii, bojownik palestyńskiego ruchu oporu, działacz lewicowo-radykalnego ruchu Fedainów Ludowych podczas rewolucji 1979 r. w Iranie. (Przyp. red.)
2 W lutym 1970 r. wybuchły walki między armią jordańską a palestyńskim ruchem oporu, solidnie osadzonym w Jordanii od końca wojny arabsko-izraelskiej 1967 r. Kon-
flikt zbrojny osiągnął apogeum we wrześniu 1970 r.; zakończył się klęską rewolucji palestyńskiej, śmiercią tysięcy Palestyńczyków, opuszczeniem przez Organizację Wyzwolenia Palestyny Jordanii i jej zainstalowaniem się w Libanie. Stąd termin „czarny wrzesień”. (Przyp. red.)
3 Podczas wojny domowej w Libanie Bejrut Zachodni był bastionem libańskiej koalicji arabskich sił nacjonalistycznych i lewicowych oraz OWP. (Przyp. red.)
4 Major Saad Haddad dowodził kolaborantami z milicji zwanej Armią Libanu Południowego, która działała w okupowanej przez Izrael od 1978 r. strefie przygranicznej na południu Libanu. W 1982 r. milicja ta towarzyszyła armii izraelskiej w inwazji na Liban, w tym w natarciu na Bejrut. (Przyp. red.)
5 Kataib – po arabsku: falanga, brygada. Libańska Falangistowska Partia Społeczno-Demokratyczna to partia prawicowa mająca oparcie w uprzywilejowanej i tradycyjnie skupiającej w swoich rękach gros władzy państwowej społeczności chrześcijan-maronitów. Założył ją w 1936 r. Pierre Dżumajjil, ojciec Baszira i Amina, po powrocie z Niemiec, gdzie podczas olimpiady zachwycił się organizacją Hitlerjugend. Współpracująca z okupantem izraelskim milicja falangistów stanowiła kręgosłup Sił Libańskich dowodzonych przez Baszira Dżumajjila, wybranego 23 sierpnia 1982 r., pod okupacją izraelską i z poparciem Izraela, na prezydenta i zamordowanego 14 września tego samego roku. Mówiło się m.in., że tłem zamachu mogły być walki frakcyjne w łonie Falangi – stąd później aluzja Geneta do rozłamu wśród falangistów. (Przyp. red.)
6 Hamra – główna ulica Bejrutu. (Przyp. red.)
7 Murabitun – po arabsku: wierni przysiędze. W Libanie nazwa milicji Niezależnego Ruchu Naserowskiego, który miał oparcie wśród biedoty sunnickiej w Bejrucie, odnosił się wrogo do tradycyjnej elity sunnickiej, należał do Libańskiego Ruchu Narodowego i ściśle współdziałał z OWP. W sierpniu 1982 r. Murabitun opuścili Bejrut wraz z OWP. Z biegiem czasu powrócili do Libanu razem z bojownikami OWP. Po zakończeniu wojny domowej w 1990 r. rozwiązali się podobnie jak inne milicje. (Przyp. red.)
8 Bak’a – obóz uchodźców palestyńskich w Jordanii. (Przyp. red.)
9 Darna – po arabsku: nasz dom. (Przyp. red.)
10 Dżebel – po arabsku: góry. (Przyp. red.)
11 Lord Arthur James Balfour, brytyjski minister spraw zagranicznych, zawiadomił 2 listopada 1917 r. społeczność żydowską w Wielkiej Brytanii, że rząd brytyjski sprzyja syjonistycznemu pomysłowi stworzenia w Palestynie żydowskiej „siedziby narodowej”, co przeszło do historii pod nazwą Deklaracji Balfoura. (Przyp. red.)

Jean Genet (1910-1986) – człowiek z marginesu, dezerter z Legii Cudzoziemskiej, podróżnik, marynarz, przestępca, pisarz i dramaturg, pierwsze dzieła napisał w więzieniach francuskich. Rewindykowany przez intelektualistów (m.in. Sartre’a i Cocteau) jako wielki pisarz, jest m.in. autorem Matki Boski Kwietnej (1943), Cudu róży (1946), Ceremonii żałobnych (1947), Querelle de Brest (1947), Les bonnes (1947), Ścisłego nadzoru (1949), Dziennika złodzieja (1949), Le balcon (1956), Les paravents (1961). Miał nowe procesy, tym razem za obrazę moralności publicznej – był zdeklarowanym gejem. Walczył o prawa uciskanych. Brał udział w obronie uwięzionych działaczy partii Czarnych Panter w USA i Frakcji Armii Czerwonej w RFN. W latach 1970-1972 żył wśród uchodźców i partyzantów palestyńskich (Un captif amoureux, 1986). We wrześniu 1982 r. był świadkiem izraelskiej okupacji Bejrutu.

* Esej ten ukazał się w: „Jean Genet et la Palestine”, Revue d’Études Palestiniennes (numer pozaseryjny) wiosną 1997 r. Czasopismo to wydaje po angielsku i francusku Instytut Studiów Palestyńskich (IPS) z siedzibą w Waszyngtonie.